#wychowaniedożyciawrodzinie #wdż #polskaszkoła #polskaoświata #edukacjaseksualna #strajknauczycieli #edukacja #edukacjaseksualna #rodzice

W poprzednim wpisie opowiedziałam trochę o tym, jak według mnie powinny wyglądać zajęcia Wychowania do Życia w Rodzinie - jak je prowadzę, jakimi zasadami się kieruję, jakie cele chciałabym zrealizować i co uważam za szczególnie ważne. Dziś chciałabym pogłębić kilka zasygnalizowanych wcześniej kwestii, ale i wspomnieć o tej kluczowej, która nieraz spędzała mi sen z powiek, a mianowicie niskiej frekwencji na lekcjach WDŻ. Spróbuję też przyjrzeć się bliżej powodom, które mogą za tym stać.
Zacznijmy od początku. Na przedmiot przewidziano 19 godzin lekcyjnych przez cały rok szkolny (czyli, jak wspominałam poprzednio, jest to tylko jeden semestr) - 9 godzin dla całej klasy i po 5 godzin oddzielnie dla każdej z grup - chłopaków i dziewczyn (bo taki podział sugeruje podstawa programowa). Daje to w sumie zaledwie 14 godzin dla każdego ucznia/uczennicy w całym roku szkolnym. Ponadto, lekcje Wychowania do Życia w Rodzinie nie są obowiązkowe, dlatego odbywają się zawsze na pierwszych lub ostatnich godzinach lekcyjnych danego dnia, żeby osoby, które na nie nie uczęszczają, nie napotykały trudności w organizowaniu sobie wolnego czasu podczas okienka. Rodzice mają prawo oczywiście wypisać dzieci z zajęć bez podawania żadnej przyczyny. Wystarczy mail lub wydarta z zeszytu postrzępiona kartka, rzucona na biurko moje lub wychowawcy.
Nie będę ukrywać - w większości klas frekwencja nie była szczególnie zachwycająca. Z początku brałam to bardzo do siebie, zamartwiałam się, obwiniałam, rozmawiałam z wychowawcami, próbowałam podejmować dialog z rodzicami. Miałam z nimi kontakt mailowy najczęściej, gdy pieklili się, że wstawiłam nieobecność na WDŻ Helence czy Jankowi, którzy przecież na te zajęcia nie uczęszczają i uczęszczać nie będą. Niektórych z nich udało mi się zapytać o przyczyny takiej decyzji. Podsumowując to, czego zdołałam się dowiedzieć, są trzy główne powody średniej lub wręcz słabej frekwencji.
Powód pierwszy: ideologia
A raczej brak zgody rodziców ze względów światopoglądowych i ideologicznych. Pozwolę sobie zgadnąć, że pierwszym skojarzeniem ze słowem ideologia jest w tym przypadku zła do szpiku kości, kłamliwa ideologia gender, lobby LGBT, nauka masturbacji i seksualizacja dzieci. Moralne zepsucie, przedwczesna inicjacja, rozwiązłość oraz mechaniczny, beznamiętny seksualny instruktaż i inne tego typu kwiatki, którymi raczą nas niektóre środowiska, opisując ideę edukacji seksualnej w kontekście standardów Światowej Organizacji Zdrowia. Tak, to bezsprzecznie jedna strona medalu (z którą na szczęście mam styczność niesamowicie rzadko), ale sprawa nie jest wcale taka prosta i nieco się komplikuje. Dlaczego? Ano dlatego, że czytając polską podstawę programową, spodziewać się można dość jednotorowo ukierunkowanych zajęć, a właściwie sequelu katechezy w opozycji do całego tego zła, o którym napisałam przed chwilą. Jest więc spora i realna szansa, że osoby, które takich poglądów nie podzielają, a od zajęć oczekują informacji, a nie indoktrynacji, nie znajdują sensu dla uczestnictwa ich dzieci w takich lekcjach. I z tą postawą spotykałam się o wiele częściej. Zarówno wśród rodziców, jak i grona pedagogicznego, które, szczerze mówiąc, z początku przyglądało mi się nieco podejrzliwie, próbując ocenić, kim właściwie jestem i jakie mam zamiary. Choć atmosfera w szkole, w której pracuję, jest naprawdę, ale to naprawdę w porządku i wszyscy zrozumieli już, że nie jestem żadną ekstremistką, nie zawsze było tak kolorowo.
- To ta baba od zboczonych lekcji. Ja na pewno nie będę na to chodził! - powiedział teatralnym szeptem jeden (na oko) czwartoklasista do drugiego, mijając mnie na korytarzu. To był drugi dzień mojej pracy w szkole.
I nie, nigdy nie uwierzę, że to było zdanie tego dzieciaka. To było zdanie jego rodziców, które zapewne usłyszał w domu i postanowił się nim podzielić z kolegą. To przykre. Zwłaszcza, że nie widziałam tego chłopca na ani jednej mojej lekcji. Nie miałam też żadnego kontaktu z jego rodzicami.
Dlatego powtórzę: zajęcia powinny być neutralne światopoglądowo i inkluzywne. Ale powinny być też w związku z tym obowiązkowe. Dlaczego? Dlatego, że gdy są należycie prowadzone, w żaden sposób nie naruszają prawa rodziców do wychowywania dziecka w zgodzie z własnymi poglądami czy wyznawanymi wartościami. Przypomina mi się post, który niedawno widziałam - o ocenzurowanej encyklopedii, wręczonej uczniowi jako nagroda na zakończenie roku, a konkretnie strony, która przedstawiała stosunek seksualny w przekroju. W jaki sposób miało to uchronić chłopca przed czymkolwiek negatywnym? Bo domyślam się, że taki był zamysł osoby, która to zrobiła. Pomijając już fakt, że w dobie nieograniczonego dostępu do internetu, taka cenzura jest po prostu śmieszna. Poza tym, czy tacy ludzie myślą, że przykładowo, jeśli jestem wegetarianką, a ktoś pokaże mi mięso, poinformuje mnie o jego istnieniu lub, co gorsza, będzie je jadł w mojej obecności albo mi o tym opowiadał, to znów zacznę je jeść? Jeśli tak, to muszę zaprotestować. Co więcej, sądzę, że dopiero gdy dowiem się, ile racjonalnych powodów przemawia za rezygnacją lub chociaż znacznym ograniczeniem spożycia mięsa, będę mogła podjąć autonomiczną i świadomą decyzję, czy naprawdę chcę z niego zrezygnować zamiast nie jeść go tylko dlatego, że to teraz modne i większość moich znajomych tak robi.
Tylko człowiek wyposażony w wiedzę może podejmować samodzielne i odpowiedzialne decyzje odnośnie tego, w jaki sposób chce żyć, by być w zgodzie ze sobą, rozwijać się i dbać o swój dobrostan psychofizyczny.
W moim rozumieniu lekcje Wychowania do Życia w Rodzinie mają uzupełniać lukę powstałą pomiędzy przyrodą/biologią, Wiedzą o Społeczeństwie, godziną wychowawczą i warsztatami ze szkolnymi psychologami. Powinny zbierać wszystko w całość, spinać i tworzyć dzięki temu zupełnie nową jakość, a przede wszystkim tę szczególnie potrzebną i pożądaną przez uczniów i uczennice bezpieczną przestrzeń do wyrażania siebie, dyskusji, wypowiedzi i zdobywania informacji. Dla mnie ten przedmiot to wiedza o życiu, od którego żadna i żaden z nas nie ucieknie - o dojrzewaniu, zmieniającym się ciele, relacjach o różnym charakterze, przyjaźni, zauroczeniach, miłości, które na jakimś etapie życia staną się zapewne udziałem każdej osoby. Na wyboistej drodze do dorosłości nieocenione jest towarzystwo przyjaznej osoby, która pomoże ten cały chaos i szum uporządkować. W przeciwnym wypadku skutki mogą być opłakane, o czym niestety słyszę coraz częściej. Weźmy chociażby niedawne samobójstwo Milo Mazurkiewicz, o którym zresztą rozmawiałam z moimi dzieciakami. Dorośli często zapominają, że dzieci nie są robotami stworzonymi do chłonięcia wiedzy, zdobywania dobrych ocen, pisania egzaminów i przynoszenia do domu świadectw z czerwonym paskiem. Nikt nie jest w stanie dobrze funkcjonować na poziomie zawodowym (przecież szkoła to dla dzieciaków praca na pełen etat!), jeśli męczą go i dręczą inne sprawy. Nikomu niczego nie ujmując, relacje rówieśnicze są z perspektywy młodzieży o wiele ważniejsze niż jakaś tam dwójka czy trójka z matematyki. Dzieciaki potrzebują kogoś, kto je zrozumie. Kto sam jeszcze nie zapomniał, jak ciężko było przebrnąć przez okres dojrzewania i kto będzie umiał z nimi empatyzować zamiast pouczać, moralizować i klepać regułki z podręczników albo katechizmu. Naprawdę dobrze by było, gdyby mogły znaleźć kogoś takiego w szkole. Niestety nie zawsze tak się dzieje. I tu przechodzimy do powodu drugiego.
Powód drugi: złe doświadczenia z poprzednimi nauczycielami / nauczycielkami lub treścią / formą prowadzenia zajęć
W tym przypadku to uczniowie lub uczennice proszą rodziców o wypisanie ich z WDŻ, bazując na swoich poprzednich, niekoniecznie pozytywnych, doświadczeniach z moim przedmiotem. Przyznam szczerze, że z tym powodem pogodzić mi się było najtrudniej. Może nawet miałam jakieś poczucie krzywdy? Że jak to, że to niesprawiedliwe, że przecież nikt nie dał mi nawet szansy, a ja nie chcę i nie mogę odpowiadać za błędy moich poprzedników i poprzedniczek. Z czasem te emocje trochę opadły, a ja za swój wielki sukces uważam te kilkanaście osób, które dopisały się do moich zajęć już w trakcie trwania roku szkolnego.
Ale na co narzekali uczniowie, gdy poprosiłam ich o wypisanie swoich oczekiwań i zastrzeżeń anonimowo na małych karteczkach? Głównie na to, że poprzednio zajęcia niezgrabnie kluczyły wokół lub wręcz omijały tematy okołoseksualne, a skupiały się raczej na profilaktyce uzależnień chemicznych i behawioralnych, bezpieczeństwie w internecie, koleżeństwie, dobrych manierach, zdrowej diecie i higienie. Takie zagadnienia faktycznie pojawiają się w podstawie programowej, ale już sposób ich realizacji w opinii uczniów i uczennic pozostawiał wiele do życzenia. A jeśli już zaczynano poruszać temat seksu, często ograniczano się do projekcji edukacyjnego filmu sprzed jakichś dziesięciu lat. Rozmów, dyskusji, map myśli, projektów czy jakiejkolwiek innej formy aktywizacji praktycznie na lekcjach nie było. Wyjątek stanowiła pani, która z powodu awansu zawodowego musiała zrezygnować z prowadzenia WDŻ. O niej i jej metodach wyrażali się wyłącznie w superlatywach, dalej było już gorzej. Co zatem nie zadziałało w przypadku innych osób? Przygotowanie merytoryczne? A może kwestia własnej nieprzepracowanej seksualności? Wbrew pozorom, to bardzo częsty problem osób, które chciałyby prowadzić zajęcia z edukacji seksualnej, ale w środku czują, że coś nie gra. To bardzo ciekawe, ale w tym przypadku mam zbyt mało danych, żeby pokusić się o analizę.
Inną kwestią jest natomiast to, że początkującemu nauczycielowi zatrudnionemu na cały etat państwo polskie płaci 1800 zł netto miesięcznie, wymagając jednocześnie od takiej osoby wyższego wykształcenia i przygotowania pedagogicznego.
Jak więc można łatwo wywnioskować, bez drugiej pracy i/lub dodatkowych zleceń, młody nauczyciel czy nauczycielka nie ma nawet możliwości się samodzielnie utrzymać, nie wspominając już o fanaberiach takich, jak na przykład wyjazd na tygodniowy urlop. Dlaczego o tym piszę? Bo ma to bezpośredni wpływ na całą sytuację w szkolnictwie i cierpi na tym także Wychowanie do Życia w Rodzinie i stan edukacji seksualnej w polskiej szkole. Ciężko wyobrazić sobie tłumy zdolnych, wykwalifikowanych nauczycieli o świeżym podejściu. otwartych głowach i racjonalnych poglądach, stojące w kolejce, by nauczać za takie wynagrodzenie. Za odpowiedzialną i ważną pracę należy się godna zapłata. Dlaczego dla niektórych stanowi to problem i dlaczego wciąż uważają nas za bandę roszczeniowych darmozjadów?
Dla porównania wspomnę, że oprócz pracy w szkole publicznej, realizowałam ostatnio zlecenie na, można to nazwać, doraźny WDŻ w prywatnej podstawówce. Jeśli chodzi o frekwencję, każda klasa liczyła po kilkanaście osób. Tylko jedna dziewczynka była zwolniona. Czego to kwestia? Innej mentalności rodziców? A może tego, że zajęcia odbywały się w ramach normalnego planu zajęć, w środku dnia? Powodów może być wiele, ale warto wspomnieć, że już na rozmowie kwalifikacyjnej padło pytanie, czy aby na pewno nie zamierzam prowadzić katechezy. No i stawka była już inna.
Powód trzeci: przeładowany plan lekcji i nadmiar zajęć dodatkowych
W swojej obecnej szkole zaczęłam pracę od drugiego semestru. Częstym argumentem wytaczanym przez rodziców było to, że plan lekcji uległ zmianie, a dzieciaki mają już w tym czasie zaplanowane inne zajęcia czy korepetycje, których harmonogram był ustalany we wrześniu. Poza tym uczniowie ostatnich klas w każdej wolnej chwili przygotowują się do egzaminów końcowych. Tym bardziej, że to podwójny rocznik i o dostanie się do wymarzonego liceum może być naprawdę trudno. Całkowicie to rozumiem. Niestety efekt jest taki, że te dzieciaki, które najbardziej potrzebują solidnej dawki wiedzy do wykorzystania w praktyce właściwie na już, a więc klasy 7 i 8, najmniej licznie uczęszczają na WDŻ. To mnie niepokoi najbardziej. Z drugiej strony pocieszam się tym, że moi obecni czwartoklasiści i czwartoklasistki raczej ze mną zostaną (mam taką nadzieję!) i już od początku wchodzą w pewien rytm, a relacja, którą udało nam się nawiązać będzie procentować i pozwalać nam płynnie przechodzić do coraz bardziej skomplikowanych spraw w atmosferze wzajemnego zaufania, bezpieczeństwa i szacunku.
Z całą pewnością, gdyby zajęcia odbywały się w normalnych porach, w środku dnia, mogłabym liczyć na większą frekwencję. Naprawdę rozumiem, jakie to obciążenie dla dzieciaków siedzieć w szkole od 8 do 16.30, po czym jechać na zajęcia dodatkowe i kończyć dzień przy biurku, odrabiając prace domowe. Ta kwestia wymaga jednak rozwiązania systemowego.
Tylko narzekam i narzekam, więc po co w ogóle zostałam nauczycielką?
Dlatego, że tego chciałam. Wiem, że pracując, staram się dawać z siebie wszystko. Może to zabrzmi nieco patetycznie, ale uważam się za nauczycielkę z powołania i wierzę w to, co robię oraz w misję, którą realizuję. Po sześciu latach bycia wolontariuszką w organizacji pozarządowej zajmującej się edukacją seksualną, postanowiłam zatrudnić się w szkole, żeby zrobić, co w mojej mocy i sama wprowadzić zmianę. Przynajmniej lokalnie. Tylko i aż tyle mogę zrobić. Wierzę, że kropla drąży skałę i realna praca, nawet za tak małe pieniądze, jest warta więcej niż utyskiwanie na opłakany stan edukacji seksualnej w polskich szkołach w artykułach, wywiadach i telewizji śniadaniowej. Szkoła, w której pracuję, a raczej jej dyrekcja, ma niesamowite podejście, a sam WDŻ uważa za przedmiot potrzebny i wartościowy. Nawet przy rozmowie kwalifikacyjnej upewniano się niejednokrotnie, czy współdzielimy tę wizję. I jestem wręcz przekonana, że nie jest to jedyna taka publiczna szkoła w Polsce.
Wierzę, że ta niecała setka dzieciaków, z którymi systematycznie pracowałam w minionym roku szkolnym i drugie tyle, z którymi spędziłam trochę czasu "doraźnie" podczas swoich dodatkowych zleceń, naprawdę coś z naszych spotkań wyniosła. Wierzę, że te zajęcia były po coś. Za największy sukces uważam fakt, że udało mi się pokazać moim dzieciakom, że o tematach związanych z intymnością, ciałem, uczuciami, psychiką i seksualnością można rozmawiać. Tak zwyczajnie.
Na jednych z pierwszych zajęć uczennica zapytała mnie: Jak Pani może o tym wszystkim tak spokojnie i normalnie mówić?! Pod koniec roku szkolnego ta sama dziewczynka szefowała grupie swoich koleżanek przy redagowaniu podsumowującego zdobytą wiedzę poradnika dla dojrzewających dziewczyn. Poprawiała, podpowiadała, zachęcała do pracy. Obserwując ją z radością, zastanawiałam się, czy zauważyła, jak bardzo się odblokowała i jak naturalnie jej samej przychodzi już mówienie o tym wszystkim.
Ta sama uczennica zrobiła jeszcze jedną rzecz, którą naprawdę mi zaimponowała i na swój sposób mnie wzruszyła. Ale o tym innym razem.
Bycie nauczycielką to dla mnie kolejne bardzo cenne życiowe doświadczenie, ale nie tylko ze względu na samą specyfikę tego zawodu. Przede wszystkim to ja bardzo wiele się od swoich dzieciaków nauczyłam. Ta praca skłoniła mnie też do zatrzymania się na chwilę i zajrzenia z należytą uważnością wgłąb siebie. Do przywołania swoich emocji, stanów, przemyśleń i doświadczeń z okresu dojrzewania, a zwłaszcza przyjrzenia się temu, w jaki sposób wpłynęły na mnie i ukształtowały osobę, którą jestem teraz. A co do frekwencji - dla mnie liczy się przede wszystkim to, że mogłam zrobić coś dla dzieciaków, które chodzą na moje zajęcia. A dla pozostałych mogę być nawet tą babą od zboczonych lekcji. Warto.
Comments